Via ferrata Astaldi w Dolomitach – coś łatwego na początek
Via ferraty to nieodzowna atrakcja Dolomitów. Ściany skalne, półki i strome szlaki okuto stalowymi szczeblami i zabezpieczono linami. Nie dla turystów, lecz dla żołnierzy i snajperów walczących o każdą przełęcz w czasie wojen włosko-austriackich. Dopiero niedawno „żelazne drogi” stały się turystyczną atrakcją. Dają sporą dozę adrenaliny a przy tym są w miarę bezpieczne. My wybieramy najłatwiejszą ferratę – by sprawdzić, czy taka forma „chodzenia” po górach, w ogóle nam się spodoba. Więc? Zapinamy uprzęże i w drogę.
Wybór ferraty był raczej łatwy – przeglądając wcześniej mapę (link do strony z mapą via ferrat) wybraliśmy szlaki oznaczone poziomem trudności 1A (czytaj: dla amatorów). Astaldi wydała się najciekawsza, gdyż jej trasa przebiega niemalże na jednej wysokości i przechodzi przez kilka warstw geologicznych masywu Tofana. Na zdjęciach wyglądała atrakcyjnie i sprawiała wrażenie łatwej – w sam raz na start. Decyzja podjęta… teraz sprzęt.
By wybrać się na via ferratę trzeba mieć cztery pozycje na liście ekwipunku. Pierwsze i najważniejsze dwie to: uprząż wspinaczkowa (lub alpinistyczna) i lonża (dwa karabinki na elastycznej linie z absorberem). Poza tym kask to też obowiązek, głównie dlatego, iż ferraty przechodzą przez niskie szczeliny i pionowe ściany – łatwo w takich miejscach nabić guza, a o poważniejszy wypadek też nie trudno. Kolejny element ekwipunku, który przyda się bardzo to rękawiczki – z solidnego materiału po wewnętrznej stronie, który nie porwie się na pierwszym drucie oraz bez palców – by łatwiej operować karabinkami. O butach podejściowych lub trekkingowych wspominać chyba nie trzeba! Sprzęt taki można w Dolomitach pożyczyć. My woleliśmy jednak zaopatrzyć się we własny – trochę większym zaufaniem darzę linę i uprząż, na których nikt nie wisiał.
Zaopatrzeni, z gotowym planem i pełni zapału dojeżdżamy pod schronisko Dibona. Stąd czeka nas 20 minut bardzo stromego podejścia w kierunku Rifugio Pomedes. Ferrata zaczyna się jakieś 100m przed nim i jest bardzo dobrze oznaczona.
Zakładamy uprzęże – mi nogi trochę miękną, ale odwrotu nie ma! Pstryk karabinka, drugi pstryk i zaczynamy przygodę. Serce wali – na zdjęciach nie było tak stromo! I do tego…..
Jeśli spodziewacie się, że cały odcinek będzie ubezpieczony liną, to nie… takiego luksusu psychicznego nie ma. Kilka fragmentów przejść trzeba bez asekuracji i do tego po sypkim podłożu. Nie patrz w dół, nie patrz w dół… Shrek ja w dół patrzę!!! Na szczęście odcinki są raczej krótkie, co powoduje tylko chwilowe skoki adrenaliny.
Widoki za to – są po prostu genialne! Szlak przechodzi faktycznie przez różnobarwne warstwy i kolor skał pod nogami zmienia się z bordowego na złoty i biały. Jeszcze kilka kroków i wypinamy się z ostatniego odcinka liny. 400 metrów adrenaliny za nami. Teraz czeka nas mozolne podejście szerokim szlakiem 403 do Rifugio Giussani, do chyba najładniejszego schroniska, jakie odwiedziliśmy w Dolomitach!
Chwila wytchnienia. Siadamy na cappuccino i piwko, spoceni i lekko zmęczeni. Z góry spoglądają na nas groźne, pionowe ściany pobliskich szczytów: Tofana de Rozes, Marietta, P.ta Giovannina. Panuje tu niemały zgiełk – schronisko to popularny cel trudniejszych wycieczek i baza wypadowa na jedne z najtrudniejszych ferrat w Dolomitach. Obładowanych sprzętem alpinistów jest tu pełno.
Co ciekawe – schronisko Giussani jest czynne tylko w lecie, to jednak nie przeszkadza w tym, by serwować tu pyszne ciacha i wyśmienitą kawę z ekspresu kolbowego za 2.50 euro. Rozkosz!
Najedzeni, napojeni i nawet trochę wypoczęci możemy ruszyć w dół, lekko okrężną drogą.
I tyle. Po takim dniu zasłużyliśmy chyba na pizzę, co nie? :)
Leave A Comment
You must be logged in to post a comment.