Eger – żółty barok i czerwona bycza krew
Podróż przez węgierskie równiny staje się szybko monotonią. Dookoła nas rozciągają się same pola, niezmącone nawet jednym drzewem. Żółte, zielone, żółte, brązowe. Urozmaiceniem przez jakiś czas mogą być zawieszone w oddali chmury, ale i one wprawiają szybko w znużenie. Kolejne pole po horyzont. I znów, a kilometry ubywają dziwnie wolno. Kolejne pole. W oddali wyrasta drogowskaz, zbliża się mozolnie. Można dostrzec pierwsze białe kształty czterech liter. Tak, wreszcie coś… wreszcie Eger!
Więc zjeżdżamy z M3 na północ w kierunku wzgórz, by nakarmić oczy czymś nowym, a nos i podniebienie czymś czerwonym. Przed nami pojawia się miasto romantycznie położone między niskimi wzgórzami. Na jednym z nich góruje kamienna twierdza pamiętająca wielkie i dzielne zwycięstwo mieszkańców nad Turkami (1552) i wielką porażkę, jaka miała miejsce kilkadziesiąt lat później. Tak dotkliwą, że miasto trzeba było po niej zbudować na nowo. I zbudowano. Turcy ostatecznie Eger opuścili w 1687 roku. Zostawiając po garstkę społeczności, która chcąc, nie chcąc szybko się zasymilowała oraz minaret – dziś punkt orientacyjny i duma okolicy. Samo miasto nabrał charakteru i odżyło w okresie baroku, wtedy powstały kościoły, okazałe Lyceum (mające być pierwotnie uniwersytetem) i stojąca naprzeciw niego okazała katedra i niewiele mniej okazały pałac arcybiskupa. Wszystko z godnym pozazdroszczenia rozmachem.
My przechadzamy się najpierw po parku a z niego kierujemy się na ogromny plac Istvana Dobo, pod którego właśnie dowództwem kobiety, mężczyźni i dzieci Egeru kamieniami, gorącą oliwą i wrzącą zupą odparły wspominany szturm turecki. Rzeźba przedstawiająca Istvana z uniesioną szablą i walczącymi u boku mieszkańcami zajmuje centralne miejsce placu. Zostawiamy plac boju za sobą i wzdłuż muru podążamy pod minaret, a potem przez rzekę i nieco pod górę do pałacu arcybiskupa.
W całym mieście dominuje kolor żółty, mocno kontrastujący z niebieskim niebem a za razem pasujący do męczącego upału. Jeszcze kilka kroków dokoła starówki i uciekamy do lodziarni na chwilę odpoczynku, by mieć siły na dalszą część dnia.
Eger swoją sławę zyskał jednak nie bitwą, lecz winem. Stąd pochodzi Bycza Krew (Egri Bikavér), wytrawne, bogate w taniny czerwone wino, które wzmaga apetyt, zwłaszcza na jeszcze więcej wina.
O Egerze mówi się, że warunki do uprawy winorośli i produkcji wina ma niemalże idealne. A to, co zostało zrównane do jedynego i słusznego, bliskiego zeru, poziomu przez komunizm, dziś jest odnawiane i odkrywane na nowo. Lokalni winiarze coraz skuteczniej pną się w hierarchii, a jeśli tak ich świat zachwala – no cóż, trzeba ulec czasem reklamie.
Dolina Pięknych Pań
Wybieramy się więc na degustację i poszukiwanie byczej krwi. A jeśli już degustować egerskie wino, to tylko w Dolinie Pięknych Pań (Szépasszony-völgy), kawałek za miastem. Szépasszony to faktycznie mała dolinka, wokół której pobudowane są winiarskie piwniczki. Jedne większe, inne mniejsze, a jeszcze inne – zamknięte raczej od paru lat. Skąd te piękne panie w nazwie dolny – nie wiadomo. Jedna legenda mówi o urodziwej właścicielce doliny, bardziej przyziemne podanie raczej przytacza wdzięki kelnerek konkurujących o klientów. Prawdy nie dochodzimy. Pięknych pań w okolicy nie widać. Właściwie to nie widać nikogo.
Jest wczesne popołudnie i jak się okazuje większość piwniczek nie zdążyła się jeszcze otworzyć. Szukamy czegoś otwartego przez krótszą chwilę, mijając kolejne ogródki i przykryte krzesłami stoły. Pusto. Trwają wczesne zbiory, mija nas traktor z przyczą pełną winogron. O turystach nikt teraz nie myśli.
W końcu po przejściu połowy doliny (a raczej placu) trafiamy na wyglądają przyzwoicie i kuszącą piwnicę z uchylonymi drzwiami. Wchodzimy! Za raczej niepozornym i skromnym wejściem czeka nas spore zaskoczenie. Wzrok po kilku sekundach przyzwyczaja się do niebieskawego półmroku i oto stoimy w wysokiej na kilka metrów, wydrążonej w skale hali. A by zaskoczenia nie było zbyt mało, gospodarz słysząc naszą rozmowę wita nas swojskim i polskim „Dzień dobry”. No tak, rodaków wszędzie pełno! Od słowa do słowa lądujemy przy dużej drewnianej ławie z tacą pełnych wina lampek. Pierwszy łyk… Białe – nie porywa. Czerwone jest znacznie wyższych lotów i po drugim łyku pierwsza cierpkość robi się przyjemna. Kierowca (czyli jak zawsze Asia) musi obejść się smakiem, więc preferencje i upojne przemyślenia na temat wina są dość mocno subiektywne i niedemokratyczne.
Z winem bywa tak, że zawsze jest go mało. By ten niepowetowany niedosyt zaspokoić nogi jakoś same niosą w kierunku kolejnej piwniczki. Też z polskim akcentem.
I tak, po skromnej degustacji i w stanie lekkiego i jednostronnego rozweselenia żegnamy Eger.
Leave A Comment
You must be logged in to post a comment.
2 komentarze
Świetny tekst, ale mam dwie uwagi: István to imię, a Dobó – nazwisko. Węgrzy zapisują je w odwrotnej kolejności. I pisze się „obejść się smakiem”, nie „ze smakiem” :) Życzę kolejnych udanych podróży i wielu pozytywnych wrażeń.
Dzięki za uwagi! Poprawimy zaraz :)