Trondheim – nie mając wyjścia idziemy pozwiedzać
Na Trondheim zostaliśmy wręcz skazani. Zaczęło się od deszczu, który opanował całą Norwegię. Załamanie pogody zakrólowało nad wybrzeżem i górami niczym aura ogarniająca świat. Z namiotem mieliśmy ambitny plan przemierzyć kilka szlaków Jotunheimen, jednak w obliczu nad wyraz prawdopodobnej prognozy ulew i zimna plan wziął w łeb. I co tu z sobą zrobić? Uciekać do Szwecji? Jechać dalej na północ z nadzieją, że wysublimowane modele symulacji chmur, wiatru i zimna się mylą? Nie… My zatrzymujemy się na dzień w Trondheim. A potem? Zobaczymy.
Pierwszą połowę dnia leje deszcz. Nawet przez myśl nam nie przechodzi wystawienie koniuszka nosa poza auto. Zaszywamy się w McDonalds, by za cenę dwóch cheasburgerów i kawy skorzystać z wifi i ponadrabiać zaległości ze świata, znajomych, pracy, maili i czegokolwiek… bo za oknem leje nieustannie. I nie zamierza przestać.
Ostatecznie około 14:00 zaczyna się nieco przecierać. A raczej chmury sprawiają wrażenie, że nie wyleją z siebie zaraz kolejnej cysterny wody. Wykorzystujemy więc tę chwilę, by przemieścić się gdzieś bliżej centrum i z parasolem pod ręką przejść się tu i tam.
Trondheim słynie z dwóch rzeczy. Pierwsza to kanał rzeki Nidy nad którym pobudowano potężne, drewniane magazyny pomalowane na norwesko-słuszne barwy jesieni. Nazwa to Kjøpmannsgata choć będąc precyzyjnym trzeba wskazać, że to nazwa ulicy. Druga to stare miasto zgrabnie rozplanowane na trójkątnej wyspie. Zaczynamy od miasta.
Odbudowane po pożarze z 1681 r. centrum Trondheim to zgrabnie rozplanowana siatka ulic, która prowadzi bezwiednie przybyszy do centralnego placu z kolumną bohaterskiego Olava Tryggvasona. Szerokie aleje bynajmniej nie powstały po to, by mieszczanom i przybyszom umilić pobyt w mieście. Pasaże miały stanowić swoistą barierę powstrzymującą ogień. Przerzedzona zabudowa trójkątnej wyspy na szczęście nigdy więcej już nie została wystawiona na piekielną próbę ognia i dziś obok prawie-nowoczesnych gmachów „podziwiać” można drewniane i uginające się pod brzemieniem wieków niewielkie domy.
Samo centrum nie urzeka. Trovet – główny plac miasta leżący na przecięciu sulic Munkegata i Kongens jest sporych rozmiarów. I to tyle. Olav, założyciel miasta dumnie stojący niczym londyński Nelson na wysokiej kolumnie, otoczony jest smutnymi, betonowymi konstrukcjami, pozbawionymi duszy i wręcz odpychającymi. Znajdujący się nieopodal Vår Frue kirke to najciekawszy obiekt w okolicy. Ciekawostką dla nas były grzejniki pod ławkami.
Zupełnie inaczej prezentuje się za to Nidoras Domkirke – katedra, gdzie książęta stają się królami i gdzie spoczywają dawni władcy Norwegii. Katedra nie jest olbrzymem, czego można by oczekiwać po najważniejszym obiekcie skarlanym w kraju. Wręcz przeciwnie – to nieduża budowla z dwoma wieżami. Niewielkie gabaryty nadrabia za to bogatym zdobienie, niezliczonymi płaskorzeźbami i wrotom. Pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to młodsza siostra paryskiej Notre, choć dłuta mistrzów z Anglii. Mniejsza względem paryskiej katedry, ale w Skandynawii jest to niekwestionowanie największa budowla z czasów średniowieczna. Wnętrza niestety nie mogliśmy zobaczyć – o 16:00 wrota katedry zamykają się przed turystami niczym Spiżowa Brama.
Kjøpmannsgata i kanał najlepiej podziwiać jest ze starego mostu – Gamle Bybro. Stąd pochodzą najpiękniejsze i najpopularniejsze zdjęcia rozsławiające Trondheim. Most Staromijeski co prawda został przebudowany i po starej, drewnianej przeprawie zostawiono tylko najbardziej charakterystyczne elementy. Widok z niego na rzekę i odbijające się w wodach Nidy jesienne ściany magazynów i domów jest bezcenny.
Schodzimy z mostu i zostawimy za sobą wyspę i centrum. Teraz znajdujemy się w Bakklandet, dzielnicy niegdyś zamieszkiwanej przez klasę średnią. Pobudowno tu niewielkie, kolorowe domki. Dziś jest to kawiarniany bastion, gdzie małych knajp i knajpeczek jest po prostu bez liku. Niestety my musimy obejść się ze smakiem, by nie nadwyrężać cierpliwości portfela. Wszystkie jednak opisy i przewodniki mówią, że tu zjeść można najsmaczniej w mieście. I pewnie tak też jest.
Sama zabudowa jest mocno leciwa. Niektóre z fasad wygiął już mocno czas i poza drzwiami i oknami ciężko znaleźć w nich kąty proste. Inne wydają się trzymać tylko dzięki grubej warstwie emalii. Jest też kilka wyglądających niczym z bajki, z wylewającymi się z koszów kwiatami i framugami o kunsztownych zdobieniach.
Zatoczyliśmy spore kółko po Trondheim i wracamy powoli do auta. Czy nam się podobało? Trochę tak, trochę nie. Jeśli mielibyście wybrać tylko jedno z norweskich miast na postój, to chyba najlepszym jest Bergen – tu opisane.
Jeszcze rzut oka na prognozę pogody i niestety wiemy, że pomimo romansu w jaki uwikłała nas Norwegia nie mamy powodu by rzucać resztę trasy. Ruszyć na północ w tydzień ciągłego deszczu tylko z namiotem to byłaby męczarnia. Tym samym z niemałym smutkiem obieramy wschód i Szwecję na kierunek.
Do widzenia Norwegio. Jeszcze do Ciebie wrócimy!
Leave A Comment
You must be logged in to post a comment.